Za dużo piszę
Paradoksalnie - za dużo piszę, mimo iż częstotliwość publikowania postów na to nie wskazuje.
Jeśli spojrzycie na moje konwersacje ze znajomymi czy chociażby korespondencje mailowe (te z wykładowcami są cudowne, zwłaszcza gdy dostajesz jednozdaniową zwrotną odpowiedź), to spostrzeżecie bez najmniejszego trudu, że komunikat wysyłany przeze mnie jest do bólu przesycony treścią (a czy potrzebną to już osobny temat do dyskusji). Czasami nawet przesadnie tłumaczę pewne kwestie, co może czasami wyglądać tak, że uważam swojego rozmówce za idiotę nieogarniającego najprostszych i najbardziej podstawowych zagadnień. Nic bardziej mylnego, po prostu lubię być konkretna, a ponadto sama nie znoszę, gdy ktoś myśli, że pewne nawet prozaiczne i z pozoru fundamentalne sprawy są powszechnie znane i nikomu nie zdarza się o nich zapominać. Osobiście lubię to nazywać tłumaczeniem od podstaw, a parę razy udało mi się usłyszeć, że byłabym dobrą korepetytorką (ekhem, jeśli jesteście z Warszawy bądź Łodzi i potrzebujecie korków z matmy, to zapraszam. Tak, jestem po humanie, a mój wyniki z matury z matematyki podstawowej był moim drugim najlepszym rezultatem. Co ja robiłam przez te 3 lata na humanie? Nie wiem). Aczkolwiek tyle samo razy usłyszałam, że uważam ludzi za debili. Well.
Jeśli jednak spróbujecie ze mną porozmawiać, to zauważycie, że coś tu nie gra i że ten pisemny, wizualny słowotok ujawniający się na Messengerze czy blogu nie ma w ogóle pokrycia w rzeczywistości. Znaczy, to też zależy od tematu, mojego ogólnego samopoczucia i czy mój introwertyzm pozwoli Wam do mnie podejść, ale pomińmy te czynniki i załóżmy, że znajdujemy się w środku, hmm, sytuacji neutralnej (zabrzmiało jak te zadania z fizyki, które w przypadku bardziej skomplikowanych zdarzeń dla ułatwienia kazały pominąć siłę tarcia czy jakiekolwiek inne działanie komplikujące obliczenia na poziomie gimnazjalnym).
Jestem obserwatorem. Gdy jestem w grupie, lubię stać i dostrzegać reakcje innych, a przede wszystkim słuchać. W dyskusje raczej się nie wdaję, trochę ze strachu, że powiem coś błędnie i zostanę ukamienowana (fun fact: w podstawówce, na lekcji języka polskiego, popłakałam się, gdy polonistka kazała mi zinterpretować fragment wiersza, a ja mimo iż wiedziałam, o co w nim chodziło, to wolałam się nie odzywać pomimo nacisków ze strony nauczycielki). Tak, wtedy to przerażenie manifestowało się drganiem głosu, a niekiedy rzewnym płaczem. Teraz nie płaczę, ale jestem pewna, że podczas najbliższych egzaminów ustnych niejednokrotnie załamie mi się głos), trochę z faktu, że wszelkie możliwe wnioski płynące z rozmów czy, nie wiem, seansów filmowych nasuwają mi się dopiero po czasie (dlatego pytanie mnie o recenzję filmu czy książki chwilę po obejrzeniu lub przeczytaniu nie ma sensu, bo muszę przez kilka godzin sobie wszystko poukładać w głowie, wyciągnąć wnioski, a przede wszystkim zbudować pewien dystans do tematu), więc i tak nie wniosę nic konkretnego do dysputy.
Swobodnym i pewnym sposobem na wymianę myśli jest dla mnie pisanie. Mimo iż kondycja pisarska już nie taka jak ongiś, kiedy połowę swojego dnia poświęcałam na tworzenie postów (mimo iż moja kariera blogerska rozpoczęta na przełomie podstawówki i gimnazjum z perspektywy czasu wydaje się dość mierna i amatorska, to zaszczepiła we mnie niegasnącą sympatię do czytania i samodzielnego tworzenia. No, dobrze, bardziej do tego drugiego) albo niedokończone opowiadania (ostatnio zalogowałam się na swoje konto na Wattpadzie i muszę przyznać, że niektóre teksty naprawdę mnie zaskoczyły) i faktycznie muszę nabrać ponownie wprawy (jeśli dalej będziesz publikować wpis raz na kilka miesięcy, to faktycznie Ci się uda).
Do czego zmierzam? Nigdy nie widziałam się w roli mówcy, fantastycznego oratora, opowiadacza czy jakiejkolwiek innej osoby spełniającej się w misji, która polega na szerokim i barwnym korzystaniu z własnego aparatu mowy. Prędzej powiedziałabym, że jestem skrybą żmudnie zapisującym notatki i rejestrującym własne spostrzeżenia. Tylko...może takim współczesnym odpowiednikiem, bo starożytni Egipcjanie mieli trochę niewygodnie.
Nie, no, naprawdę, to nie jest zbyt wygodna pozycja. |
Taki skryba, w moim mniemaniu po spisaniu wszystkiego, wstaje, odchodzi od opracowywanego dokumentu, nabywa dystansu do swojej pracy, a potem wraca i jeszcze raz analizuje każde zdanie, weryfikuje fakty i potem dopiero jest w stanie wyrazić własną myśl i wyjść z własnym stwierdzeniem. Jeżeli próbuje przelać na kartkę (ekhem, papirus) wszystkie swoje myśli, to musi się liczyć z tym, że może zabraknąć mu miejsca, jeżeli jest jakoś odgórnie ograniczony. Nie muszę długo szukać, by móc podać przykłady z własnego życia: na maturze rozszerzonej z języka polskiego i historii zabrakło mi linijek na zmieszczenie swojego wypracowania (haha, pewnie dlatego gorzej Ci poszły). Moje prace pisemne na język polski w 3 klasie potrafiły liczyć niekiedy od 1000 do 2000 słów (a minimalna wymagana długość wynosiła chyba 300 słów?). Wypracowanie na 2000 słów stworzyłam chyba tylko raz w całym swoim życiu, ale byłam z niego tak dumna, że...aż nie pamiętam, o czym pisałam. Ale dostałam 6.
W pewnym momencie przez to ciągłe zadawanie prac straciłam zapał do pisania, pewne formy to już tworzyłam automatycznie, a kolejna analiza porównawcza zlecona na ocenę stanowiła dla mnie już tylko jeden z wielu iteracyjnych składników szarej, maturalnej codzienności. Absolutnie jedynym wyjątkiem była ta perełka:
Jest to moja praca na etap szkolny XLV Olimpiady Historycznej. Wiąże się z nią dość ciekawa opowiastka, bowiem troszeczkę źle zapamiętałam brzmienie jednego punktu w regulaminie, który mówił o tym, że maksymalna objętość pracy na ten etapie wynosi 20 000 ZNAKÓW WRAZ ZE SPACJAMI. Wpierw uznałam, że to absurdalnie mało jak na pracę na Olimpiadę (zakodowałam sobie w głowie, że przecież to taki prestiżowy konkurs i od razu trzeba umieć nie wiadomo ile). No, ale okej, przystąpiłam do tworzenia planu, którego wymagał ode mnie historyk (nienawidzę rozpisywać sobie, co robić, jak zrobić, o wiele lepiej wychodzi mi cokolwiek, gdy podchodzę do tego bez dokładniej nakreślonych zamiarów. I, tak, pewnie niejednokrotnie się wywalę na tym, ale co poradzić), a gdy ten został zaakceptowany (wykreślony został tylko jeden punkt, który chciałam poruszyć, a dokładniej kwestia egipskiego prawodawstwa), rozpoczęłam tworzenie wstępu. Nauczyciel poprosił, bym podesłała do wglądu skończoną introdukcję, tak też zrobiłam i na tym zakończyła się dalsza kontrola moich poczynań. Miałam wolną rękę, zatem zebrałam literaturę, w tym opracowania, ale także źródła historyczne, które były mi akurat najbliżej znane, jeśli chodzi o narzuconą tematykę (w głównej mierze bazowałam na działach Herodota i Diodora Sycylijskiego, bo akurat miałam pod ręką) i muszę przyznać, że czułam się jak ryba w wodzie, gdy mogłam rozłożyć te wszystkie tytuły na podłodze (albo otworzyć szereg kart w Acrobat Reader) i szukać, analizować oraz notować. Dużym plusem okazało się położenie mojego liceum na mapie miasta, gdyż znajdowało się (i nadal znajduje) tuż obok biblioteki wojewódzkiej. Oj, co to były za łowy i jak potem stękałam, że plecy mnie bolą od noszenia zbyt dużej ilości książek tam i z powrotem (poruszałam się na pieszo, bo miałam relatywnie niedaleko, aczkolwiek każdy krok stawiany z dodatkowym obciążeniem do najprzyjemniejszych nie należał. Szczególnie po zajęciach wychowania fizycznego). Co ciekawe, ostatnio znalazłam zdjęcie poświadczające mój biblioteczny szał (co prawda, zrobione w lutym 2019 roku, a więc już po etapie okręgowym OH, na którym odpadłam, ale mimo porażki nie zrezygnowałam z korzystania z usług biblioteki).
Czytałam, badałam i tak...przekroczyłam limit. Nieświadomie, przyrzekam! Po prostu ubzdurałam sobie, że w zapisie regulaminowym widniała wzmianka o 20 000 słowach, a nie znakach i żyłam w tym przeświadczeniu. Tak też pisałam, pisałam, pisałam przez jakiś miesiąc, aż finalnie skończyłam z takimi statystykami:
Pamiętam, że po przeczytaniu mojego wstępu, historyk zwrócił mi uwagę, bym nie przekroczyła limitu znaków. Uspokajałam go, że nie ma powodu do obaw, tak się nie stanie. Wówczas chyba tydzień przed zakończeniem terminu zgłaszania prac przychodzę do niego po zajęciach i mówię, że chyba...trochę przesadziłam (dosłownie tego samego dnia, godzinę wcześniej, bowiem na lekcji języka niemieckiego, uświadomiłam sobie, że chyba regulamin mówił co innego o objętości pracy, aniżeli myślałam). Wyobraźcie sobie jego minę. Oczywiście, nie sprawdził mojej pracy, bo uznał, że to nie miało sensu, gdyż i tak musiałam ją solidnie i gruntownie skrócić. Tym sposobem przez bite dwie noce usuwałam większość mojej pracy. Czy żałuję? Nie, mimo iż pełną wersję przeczytali tylko mój tata i grupa moich starych redaktorek, z którymi nadal utrzymuję kontakt (tak zwane kuropatwy w wersji eufemistycznej), to jestem zadowolona że to coś powstało. Nie sądzę, by ten tekst miał jakąś solidną wartość merytoryczną i naukową (proszę, to jest esej z liceum, tylko niepoprawnie długi jak na szkolne warunki, nawet nie ma przypisów), ale przy jego tworzeniu niesamowicie się bawiłam i cieszę się, że potrafiłam poświęcić w październiku niemal każdy wieczór na dołożenie chociaż jednej cegiełki do powstania...w sumie na ten moment chyba mojej największe pracy, wręcz życiowej (ale mam nadzieję, że w przyszłości coś poważniejszego ją zastąpi, ekhem). Efektowność całego zdarzenia podkreśla ponadto fakt, że skróconą, finalną wersję tekstu oddałam dzień po 18. urodzinach (uznajmy, że podniesienie się z kolan po wykazaniu braku umiejętności poprawnego czytania ze zrozumieniem było swoistą formą prezentu).
Niemniej jednak, ten wpis nie ma na celu wykazania wyższości pisania nad mówieniem. Osobiście uważam, że te dwie formy przekazu są sobie równoważne i umożliwiają szerokie, ale też różniące się między sobą, wachlarze możliwości komunikacyjnych i poznawczych. Mimo iż autor Nauk dla Merikare otwarcie stawia mistrzostwo oratorskie obok siły, a także władzy monarszej:
Bądź mistrzem mowy, by być silnym!
Orężem króla jest jego język.
Mowa jest potężniejsza od walki zbrojnej.
To pamiętajmy, że Cezar podczas zamachu w Idy Marcowe bronił się przy pomocy stylusa, czyli po prostu rylca czy też - jak to określono w Żywotach Cezarów w tłumaczeniu Janiny Niemirskiej-Pliszczyńskiej - pióra metalowego. Co kto woli - niemniej jednak, jak widać, już chociażby narzędzie służące do pisania może być orężem, tylko tu akurat w znaczeniu dosłownym.
Tak czy inaczej, powinnam kończyć, bo znowu przesadzę z objętością pracy. Dzisiejszy post ma taką luźniejszą konwencję, sama też przyznam szczerze, że pracowało mi się nad nim dość sprawnie, gładko i przyjemnie; była to też możliwość, by popracować nad koncentracją i skupieniem, bo ostatnio krucho u mnie nawet z wysiedzeniem nad książką bez zerknięcia, czy nie przyszła jakaś nowa wiadomość z uczelni. To jest również kolejny plus wynikający z pisania: absorbuje to całą moją uwagę, gdyż jest to swego rodzaju rytuał twórczy, kiedy wszystkie trybiki w głowie muszą współgrać, by złożyć logiczne zdanie okraszone jakimiś błyskotliwymi analogami. Lubię to, po prostu. Gdy mówię, to czasami bez zastanowienia i co ślina na język przyniesie, a w momencie, gdy muszą przystąpić do stworzenia jakiegoś tekstu, to jakoś od razu więcej poukładanych myśli i trafnych teorii przychodzi mi na myśl. To też działa, gdy czytam teksty źródłowe, a nie kolejne opracowanie (nie mówię, że są złe, ale jednak ja działam tak, że by lepiej coś zapamiętać czy zrozumieć, to muszę sama trochę się nasilić i pokombinować, a nie przeczytać, jak zinterpretować dany zapis), gdzie mam wiele rozwiązań podanych na tacy, które z marszu zabijają we mnie myślenie i sprawiają, że moja dociekliwość spada (i tym sposobem chętnie bym przeszła na historię, by częściej pracować na źródłach, ale XX wiek mnie zmiecie z planszy, także zostaję ze szpachelką. Chyba. Albo może wreszcie siądę porządnie do greki i ogarnę te papirusy z okresu ptolemejskiego. Nie samymi hieroglifami skryba żyje, nie?).
Trzymajcie się zdrowo i jeśli jeszcze Wasza cierpliwość nie wyparowała, to zachęcam do wyczekiwania kolejnych wpisów.
Komentarze
Prześlij komentarz