Chorobliwe ambicje
Dzisiaj dość dosłownie (co u mnie rzadko się zdarza).
Czy kiedykolwiek wpadliście w stan, w którym dążyliście do celu, kompletnie nie oglądając się za siebie i nie zważając na konsekwencje płynące z takich działań? Gdy Wasze ambicje były aż tak duże, że ignorowaliście cały boży świat i wszystko wokół? Gdy zapomnieliście o własnym zdrowiu i równie często ignorowaliście pamięć o Waszej rodzinie i Waszych przyjaciołach? (albo zapomnieliście o swojej działalności blogerskiej, do której przystąpiliście z ogromną radością?)
Ja przez ostatni tydzień żyłam właśnie w takiej napompowanej ambicjami bańce. Byłam tylko ja, notatki, książki oraz sesja, nic więcej. To samo zjawisko miało miejsce też lekko ponad rok temu, gdy w stresie przygotowywawałam się do Olimpiady Historycznej. Nadal pamiętam tę sylwestrową noc, kiedy po północy zadzwoniły do mnie przyjaciółki, a ja chciałam jak najszybciej zakończyć rozpoczętą rozmowę i wrócić do, oczywiśćie, książek. Najlepsze jest to, że w pewnym momencie przygotowania do konkursu nie sprawiały mi już żadnej przyjemności i wydawały się przykrym obowiązkiem (szczególnie po etapie pisemnym, który zakończyłam z sukcesem i wszyscy wokół mnie wróżyli mi jak najlepiej, co przyczyniło się do odczuwania przeze mnie ogromnej presji). Wiedziałam, że nie tak to powinno wyglądać i że należało zmienić podejście, ale skoro zaszłam już tak daleko, kierując się swoimi chorobliwymi ambicjami, to czemu by tego nie kontynuować? Skończyło się na tym, że w końcu za nieprzespane noce i masę stresu mój organizm postanowił odwet. I w tym roku jest podobnie, a ja za cholerę nie potrafię uczyć się na błędach (zgadnijcie, kto właśnie leży w łóżku i pisze te wszystkie słowa...No, właśnie).
Sprawa jest stosunkowo prosta - nie wypada tak się katować, choćby cały świat miał się zaraz zawalić. I każdy z nas podświadomie o tym wie, ale stosowanie się do tej zasady jest już kwestią mocno dyskusyjną. Ja, zachęcona sloganem BUW dla sów, pewnego dnia przesiedziałam w bibliotece uniwersyteckiej prawie do 05:00 nad ranem. Podczas trwania sesji ponadto mało spałam, żywiłam się niezdrowo (może nie żyłam na samych zupkach chińskich, ale nadal nie był to przykład wzorowej diety), a codzienne dawki stresu sprawiały, że wpadałam w panikę. Przedwczoraj specjalnie przyjechałam z Łodzi do Warszawy z myślą o tym, że będę dopytywana przez prowadzącego na wyższą ocenę. Nic bardziej mylnego - dostałam tylko wytyczne do napisania pracy piemnej, którą mam wysłać (a właściwie to już wysłałam, bo przedwczoraj pracowałam nad nią do 02:00 w nocy). Jakby, wiecie, poświęcacie się, widzicie, że to tak naprawdę nic nie daje, a i tak idziecie w zaparte. Pojawiłam się na uczelni dosłownie na tylko 5 minut, a by się tam dostać, a potem wrócić do domu, tłukłam się łącznie przez jakieś 3h w pociągach. No, brzmi to absurdalnie, to była totalna strata czasu, a ja jeszcze się najadłam stresu (żebyście widzieli, jak w drodze do stolicy skrupulatnie przeglądałam wszystkie notatki, ażeby nie pomylić chronologii w historii Mezopotamii).
Powiem Wam, że jednak nie czuję satysfakcji. I doszłam do wniosku, że jednak nie wypada tak narażać własnego zdrowia dla jakichś ocen w USOSie czy wyników w konkursach. Bardziej znaczące jest dla mnie chociażby zdanie mojej byłej współlokatorki (wracaj tu!), która w pewnym, dość losowym, momencie powiedziała, że tak w sumie to wyglądam na takiego archeologa (a ja właśnie wtedy bodajże przepisywałam notatki z zajęć). Większą wartość ma dla mnie zdanie koleżanek z roku, które jak słyszą, że czegoś jeszcze nie odkryto w Egipcie (dawnego ośrodka kultu, grobowca czy Bóg wie czego jeszcze), to mówią, że ja wezmę sprawy w swoje ręce za parę lat i tym się zajmę (matko, kocham Was, naprawdę). I, tak, oceny może i potrafią dać taki powierzchowny wgląd w umiejętności studenta i jest to jak najbardziej przydatny dodatek dla pracowników dydaktycznych, którzy nijak się odnajdują w nieskończonej chmarze studentów. Ale jeśli zawaliłam egzamin z wykładu o Aleksandrii (u profesora, który de facto jest moim autorytetem naukowy numer dwa), to nie będę wylewać morza łez. Już mi starczy, że ledwo mogę oddychać przez nos (update: tak właściwie, to już całkowicie nie mogę).
Prędzej czy później te napompowane ambicjami bańki pękają, pozbawiając człowieka wszystkich sił. W pewnym stopniu zachowują się tylko tendencje do spadków w nastroju, obniżona odporność i skrajnie beznadziejne samopoczucie wpędzające jednostkę w emocjonalną agonię. I po co to wszystko? By przez kolejny tydzień odpowiadać zdrowiem za przejaw swoich chorobliwych (dosłownie) ambicji? Czas najwyższy chyba lekko zmodyfikować własną hierarchię wartości.
Nie ma nic złego w dążeniu do celu, ale nie można również zatracać się we własnych, niekiedy niszczących, działaniach.Wypada się zastanowić, czy cała ta gra jest warta świeczki, czy przypadkiem nie będzie to wyłącznie destrukcyjna aktywność, która zmiecie nas z planszy. Opisywany przeze mnie problem jest uniwersalny i wszechobecny - podałam przykład sesji w czasie studiów, niemniej jednak przypadłość chorobliwyh ambicji i bańki napompowanej ambicjami dotyka tak naprawdę każdej płaszczyzny naszego życia. I to też niekoniecznie zawsze tych wielkich, przełomowych chwil, ale też błahych, niewiele znaczących sytuacji. W pierwszej klasie liceum zawaliłam test diagnozujący z historii, niemniej jednak w oczach bliskich nadal pozostawałam pasjonatką tej dziedziny nauki. Niecałe pół roku później dostałam jedynkę z wypracowania (bo niejasno wyraziłam tezę, pozdrawiam wszystkich zmagających się z rozszerzonym polskim), ale to wcale nie oznaczało, że moje umiejętności pisarskie są znikome. Żebyście tylko widzieli, jak mi było przykro z powodu tych wszystkich niepowodzeń. Teraz, patrząc z perspektywy czasu, zauważam, że jednak były to nic nieznaczące oceny, które nie miały prawa definiować całokształtu moich zdolności. Wtedy jednak wydawały się być bardzo istotnym wyznacznikiem, jednak czas robi swoje i wątpię, by teraz ktokolwiek mnie rozliczał z ocen w szkole średniej.
Życie jest chyba zbyt krótkie, by aż tak dawać sobie wchodzić na głowę. Ja wiem, że trzeba sobie postawić cel, do którego wypada dążyć, ale całokształt tych działań wymaga rozwagi. Jeżeli skończę studia, to nijak mnie będą obchodziły moje oceny po 1. semestrze tak jak nijak mnie obchodzi teraz mój wynik z OH. A jeżeli mam konać w łóżku przez kolejny tydzień, ilekroć przyjdzie mi podchodzić do sesji, to naprawdę wolę schować dumę do kieszeni, niż wydawać kolejne pieniądze na leki (a mogłabym go spożytkować w inny sposób...i kupić książki, które już nie mieszczą się na regale). Zdecydowanie większą satysfakcję sprawia mi to, że bliscy, a nawet dydaktycy, z którymi miałam okazję zamienić dwa czy trzy słowa, zauważają moje pasje, zainteresowania i poświęcenie. Super, zdałam egzamin na 5, ale łączy się z tym tylko krótkotrwała euforia, która zniknie po paru minutach. Natomiast słowa osób mnie wspierających będą brzęczeć mi w uszach cały czas i z uśmiechem na twarzy będę je wspominać.
To tak na małe pocieszenie, bo wiem, że sporo moich znajomych zmaga się aktualnie z sesją, duża część z nich niedługo będzie się mierzyć z maturą, a jeszcze jakiś mały ułamek wojuje dzielnie podczas kursów na prawo jazdy. Pamiętajcie, że Wasze zdrowie (i psychiczne, i fizyczne! U mnie akurat zawsze obrywa fizyczne) jest najważniejsze i nie opłaca się go nadwyrężać.
Czy kiedykolwiek wpadliście w stan, w którym dążyliście do celu, kompletnie nie oglądając się za siebie i nie zważając na konsekwencje płynące z takich działań? Gdy Wasze ambicje były aż tak duże, że ignorowaliście cały boży świat i wszystko wokół? Gdy zapomnieliście o własnym zdrowiu i równie często ignorowaliście pamięć o Waszej rodzinie i Waszych przyjaciołach? (albo zapomnieliście o swojej działalności blogerskiej, do której przystąpiliście z ogromną radością?)
Ja przez ostatni tydzień żyłam właśnie w takiej napompowanej ambicjami bańce. Byłam tylko ja, notatki, książki oraz sesja, nic więcej. To samo zjawisko miało miejsce też lekko ponad rok temu, gdy w stresie przygotowywawałam się do Olimpiady Historycznej. Nadal pamiętam tę sylwestrową noc, kiedy po północy zadzwoniły do mnie przyjaciółki, a ja chciałam jak najszybciej zakończyć rozpoczętą rozmowę i wrócić do, oczywiśćie, książek. Najlepsze jest to, że w pewnym momencie przygotowania do konkursu nie sprawiały mi już żadnej przyjemności i wydawały się przykrym obowiązkiem (szczególnie po etapie pisemnym, który zakończyłam z sukcesem i wszyscy wokół mnie wróżyli mi jak najlepiej, co przyczyniło się do odczuwania przeze mnie ogromnej presji). Wiedziałam, że nie tak to powinno wyglądać i że należało zmienić podejście, ale skoro zaszłam już tak daleko, kierując się swoimi chorobliwymi ambicjami, to czemu by tego nie kontynuować? Skończyło się na tym, że w końcu za nieprzespane noce i masę stresu mój organizm postanowił odwet. I w tym roku jest podobnie, a ja za cholerę nie potrafię uczyć się na błędach (zgadnijcie, kto właśnie leży w łóżku i pisze te wszystkie słowa...No, właśnie).
Sprawa jest stosunkowo prosta - nie wypada tak się katować, choćby cały świat miał się zaraz zawalić. I każdy z nas podświadomie o tym wie, ale stosowanie się do tej zasady jest już kwestią mocno dyskusyjną. Ja, zachęcona sloganem BUW dla sów, pewnego dnia przesiedziałam w bibliotece uniwersyteckiej prawie do 05:00 nad ranem. Podczas trwania sesji ponadto mało spałam, żywiłam się niezdrowo (może nie żyłam na samych zupkach chińskich, ale nadal nie był to przykład wzorowej diety), a codzienne dawki stresu sprawiały, że wpadałam w panikę. Przedwczoraj specjalnie przyjechałam z Łodzi do Warszawy z myślą o tym, że będę dopytywana przez prowadzącego na wyższą ocenę. Nic bardziej mylnego - dostałam tylko wytyczne do napisania pracy piemnej, którą mam wysłać (a właściwie to już wysłałam, bo przedwczoraj pracowałam nad nią do 02:00 w nocy). Jakby, wiecie, poświęcacie się, widzicie, że to tak naprawdę nic nie daje, a i tak idziecie w zaparte. Pojawiłam się na uczelni dosłownie na tylko 5 minut, a by się tam dostać, a potem wrócić do domu, tłukłam się łącznie przez jakieś 3h w pociągach. No, brzmi to absurdalnie, to była totalna strata czasu, a ja jeszcze się najadłam stresu (żebyście widzieli, jak w drodze do stolicy skrupulatnie przeglądałam wszystkie notatki, ażeby nie pomylić chronologii w historii Mezopotamii).
Powiem Wam, że jednak nie czuję satysfakcji. I doszłam do wniosku, że jednak nie wypada tak narażać własnego zdrowia dla jakichś ocen w USOSie czy wyników w konkursach. Bardziej znaczące jest dla mnie chociażby zdanie mojej byłej współlokatorki (wracaj tu!), która w pewnym, dość losowym, momencie powiedziała, że tak w sumie to wyglądam na takiego archeologa (a ja właśnie wtedy bodajże przepisywałam notatki z zajęć). Większą wartość ma dla mnie zdanie koleżanek z roku, które jak słyszą, że czegoś jeszcze nie odkryto w Egipcie (dawnego ośrodka kultu, grobowca czy Bóg wie czego jeszcze), to mówią, że ja wezmę sprawy w swoje ręce za parę lat i tym się zajmę (matko, kocham Was, naprawdę). I, tak, oceny może i potrafią dać taki powierzchowny wgląd w umiejętności studenta i jest to jak najbardziej przydatny dodatek dla pracowników dydaktycznych, którzy nijak się odnajdują w nieskończonej chmarze studentów. Ale jeśli zawaliłam egzamin z wykładu o Aleksandrii (u profesora, który de facto jest moim autorytetem naukowy numer dwa), to nie będę wylewać morza łez. Już mi starczy, że ledwo mogę oddychać przez nos (update: tak właściwie, to już całkowicie nie mogę).
Prędzej czy później te napompowane ambicjami bańki pękają, pozbawiając człowieka wszystkich sił. W pewnym stopniu zachowują się tylko tendencje do spadków w nastroju, obniżona odporność i skrajnie beznadziejne samopoczucie wpędzające jednostkę w emocjonalną agonię. I po co to wszystko? By przez kolejny tydzień odpowiadać zdrowiem za przejaw swoich chorobliwych (dosłownie) ambicji? Czas najwyższy chyba lekko zmodyfikować własną hierarchię wartości.
Nie ma nic złego w dążeniu do celu, ale nie można również zatracać się we własnych, niekiedy niszczących, działaniach.Wypada się zastanowić, czy cała ta gra jest warta świeczki, czy przypadkiem nie będzie to wyłącznie destrukcyjna aktywność, która zmiecie nas z planszy. Opisywany przeze mnie problem jest uniwersalny i wszechobecny - podałam przykład sesji w czasie studiów, niemniej jednak przypadłość chorobliwyh ambicji i bańki napompowanej ambicjami dotyka tak naprawdę każdej płaszczyzny naszego życia. I to też niekoniecznie zawsze tych wielkich, przełomowych chwil, ale też błahych, niewiele znaczących sytuacji. W pierwszej klasie liceum zawaliłam test diagnozujący z historii, niemniej jednak w oczach bliskich nadal pozostawałam pasjonatką tej dziedziny nauki. Niecałe pół roku później dostałam jedynkę z wypracowania (bo niejasno wyraziłam tezę, pozdrawiam wszystkich zmagających się z rozszerzonym polskim), ale to wcale nie oznaczało, że moje umiejętności pisarskie są znikome. Żebyście tylko widzieli, jak mi było przykro z powodu tych wszystkich niepowodzeń. Teraz, patrząc z perspektywy czasu, zauważam, że jednak były to nic nieznaczące oceny, które nie miały prawa definiować całokształtu moich zdolności. Wtedy jednak wydawały się być bardzo istotnym wyznacznikiem, jednak czas robi swoje i wątpię, by teraz ktokolwiek mnie rozliczał z ocen w szkole średniej.
Życie jest chyba zbyt krótkie, by aż tak dawać sobie wchodzić na głowę. Ja wiem, że trzeba sobie postawić cel, do którego wypada dążyć, ale całokształt tych działań wymaga rozwagi. Jeżeli skończę studia, to nijak mnie będą obchodziły moje oceny po 1. semestrze tak jak nijak mnie obchodzi teraz mój wynik z OH. A jeżeli mam konać w łóżku przez kolejny tydzień, ilekroć przyjdzie mi podchodzić do sesji, to naprawdę wolę schować dumę do kieszeni, niż wydawać kolejne pieniądze na leki (a mogłabym go spożytkować w inny sposób...i kupić książki, które już nie mieszczą się na regale). Zdecydowanie większą satysfakcję sprawia mi to, że bliscy, a nawet dydaktycy, z którymi miałam okazję zamienić dwa czy trzy słowa, zauważają moje pasje, zainteresowania i poświęcenie. Super, zdałam egzamin na 5, ale łączy się z tym tylko krótkotrwała euforia, która zniknie po paru minutach. Natomiast słowa osób mnie wspierających będą brzęczeć mi w uszach cały czas i z uśmiechem na twarzy będę je wspominać.
To tak na małe pocieszenie, bo wiem, że sporo moich znajomych zmaga się aktualnie z sesją, duża część z nich niedługo będzie się mierzyć z maturą, a jeszcze jakiś mały ułamek wojuje dzielnie podczas kursów na prawo jazdy. Pamiętajcie, że Wasze zdrowie (i psychiczne, i fizyczne! U mnie akurat zawsze obrywa fizyczne) jest najważniejsze i nie opłaca się go nadwyrężać.
Komentarze
Prześlij komentarz