Zakuwanie a zrozumienie, czyli o tym, jak nieosiągalna jest prawidłowa, przyjemna nauka
Byłam kujonem (w kontekście lubienia nauki i otrzymywania dobrych ocen, a nie kucia się na siłę). Czy jestem nadal - ciężko mi stwierdzić, ale ilekroć zerkam wstecz i sumuję opinie wówczas krążące wokół mnie, to na piedestale w mig objawiają się dwa stwierdzenia: kujon i inteligentna, w zależności czy chciało się być bardziej dosadnym i uszczypliwym, czy miłym wobec mojej osoby.
Nauka była dla mnie przyjemnością i nieważne, czy rozpisywałam skomplikowane reakcje chemiczne (chociaż...czy na poziomie gimnazjalnym można mówić o zawiłych zadaniach z chemii?), czy pisałam horrendalnie długie i zmyślne wypracowania na język polski. W poznawaniu nowych definicji, pojęć, zasad czy słów znajdowałam uciechę, a ostatnimi czasy nawet pomyślałam, że, kurczę, chętnie rozwiązałabym znowu maturę na poziomie podstawowym z matematyki (mówcie, co chcecie, narzekajcie na jej poziom trudności i wszelkie mącące zawiłości, ile wlezie, ale ja, osoba po profilu humanistycznym, przyznaję się bez bicia, że egzamin maturalny z tej części pisało mi się najlepiej, najswobodniej i najefektywniej...nawet w przypadku znienawidzonych przeze mnie zadań na dowodzenie. A podczas rozpisywania obliczeń moje ego było niejednokrotnie łechtane faktem, że tempo mojej pracy momentami zrównywało się z tempem znajomego po lekcjach z zakresu rozszerzonego. Co ja robiłam na tym humanie? - pytam po raz kolejny).
Czy kojarzycie tematy o paprociach, skrzypach i widłakach z lekcji przyrody w podstawówce? Spotkałam wiele osób, które do dzisiaj wspominają te zagadnienia z niewiarygodnym bólem w sercu, gdyż uznają je za niepotrzebne, nudne i odstraszające. Fakt, w biologii mamy o wiele więcej intrygujących pojęć godnych zapamiętania, ale muszę wyznać, że mimo ogólnej niechęci znacznej części społeczeństwa do działów związanych z charakterystyką wyżej wymienionych roślin, to dla mnie nauka o nich stanowiła nie lada frajdę. Pamiętam, że niejednokrotnie po takiej sesji powtórkowej tematów z nimi związanych z dumą zerkałam w stronę paprotki znajdującej się w salonie i cieszyłam się z faktu, że posiadałam swego rodzaju świadomość, która pomogła mi zrozumieć, czym jest ta roślina i jakie jest jej miejsce w naszym świecie.
Nauka polega na poznawaniu świata - wydaje mi się, że od lat przyświecało mi to właśnie motto. Nie kułam się bezmyślnie wzorów i definicji z fizyki - gdy się ich nauczyłam, starałam się do nich odnieść w rzeczywistości, co niejednokrotnie wiązało się ze swoistym absurdem, bo np. obserwowałam kulę toczącą się po biurku i wyobrażałam sobie, jakie siły na nią działają. Natomiast, gdy coś spadało z mniej lub bardziej znacznej wysokości, momentalnie w mojej głowie pojawiał się wzór na energię potencjalną grawitacji. Mimo iż nie sympatyzowałam swojego czasu za bardzo z fizyką (należę do osób, które wolały chemię), to cieszę się, że nie olewałam jej lekcji, bo pomogły mi zrozumieć tak naprawdę dość proste zasady i prawa rządzące materią. Zdaję sobie sprawę z tego, że poziom tego przedmiotu w gimnazjum obejmował podstawy podstaw i gdybym poszła teraz na studia związane z fizyką, to zmiotłoby mnie z powierzchni ziemi (aczkolwiek w sumie fajnie byłoby znaleźć się na orbicie po takim zmieceniu, więc przemyślę to), ale nigdy nie uważałam, że powinnam się zajmować tą dziedziną zawodowo, więc też nie wymagam od siebie tak skomplikowanej i obszernej wiedzy i obecnie przyjmuję ją raczej w dość prostej i swobodnej formie artykułów czy filmów na YouTube (w końcu SciFun wrócił, nie?). Ale właśnie - mimo iż obowiązek szkolny uczenia się fizyki nie obowiązuje mnie już od początku drugiej klasy liceum, to zdecydowałam się nadal w jakimś stopniu poszerzać swoją wiedzę w tym zakresie. Nie mam na to, oczywiście, aż tak dużo czasu jak kiedyś, bo, niestety, aktualnie w obliczu zbliżającej się sesji na szczycie piramidy moich potrzeb naukowych jest późne średniowiecze i nowożytność (wysyłanie literatury 2 tygodnie przed kolokwium zaliczeniowym to nie jest naprawdę zbyt dobra praktyka...), a nie zagadnienia związane z chociażby kosmosem.
W szkole odczuwamy miażdżącą presję powodowaną walką o oceny, stypendia i, bądź co bądź, zadowolenie naszych rodzicieli. To niekiedy powoduje, że nie staramy się tak naprawdę pojąć czytanych przez nas zagadnień, tylko bezmyślnie je powtarzamy, by mieć co napisać podczas sprawdzianu - niekiedy przelać na papier kwintesencję podręcznika szkolnego metodą kopiuj-wklej. Stresujemy się przed pójściem do tablicy, obawiamy się odpowiedzi ustnej przed nauczycielem albo przeraża nas myśl niezapowiedzianej kartkówki. W wielu aspektach czerpanie przyjemności z nauki jest utrudnione nie tyle przez stawiane stopnie, a przez nauczycieli, którzy na samą myśl przyprawiają o gęsią skórkę. Czasami są zbyt surowi, własny przedmiot traktują ponad wszystkie inne, zadają masę zadań, które przytłaczają uczniów, ale czasami jest też wręcz odwrotnie i zdarza nam się stawić czoła osobnikom, którzy nie przejmują się zbytnio stanem wiedzy swoich podopiecznych, a na zajęciach przez nich prowadzonych ciężko się powstrzymać od snu (dla sprostowania: nauczyciele, którzy potrafią przekazać wiedzę, a jednocześnie nie przemęczyć ucznia, są na wagę złota i spotkałam wiele takich belfrów, ale nawet największą przyjemność ze szkoły potrafią odebrać tak naprawdę pojedyncze jednostki będące w mniejszości). Te dwie skrajności zdecydowanie odbierają uciechę i jakiekolwiek motywacje, by przekroczyć próg szkolny. Nic dziwnego, że wiele młodych osób zraża się do nauki, traktuje ją jako przykry obowiązek i od najmłodszych lat praktykuje metodę zakuć - zdać - zapomnieć.
Kiedyś usłyszałam dość ciekawą opinię mówiącą o tym, że wiedza powinna być elitarna - dostępna tylko dla nielicznych, którzy potrafią docenić jej wartość, a przede wszystkim nie ograniczają się wyłącznie do tematyki szkolnej, a zdobywają coraz to nowsze umiejętności i informacje poprzez poboczne aktywności, które niejako tyczą się w mniejszym bądź większym stopniu zagadnień naukowych. Ciężko jest mi się zgodzić z tą sentencją, bowiem uważam, że dostęp do wiedzy i edukacji (już bez znaczenia, w jakim stanie jest to nauczanie i czy woła o pomstę do nieba, czy jest stabilnie prowadzone) jest jednak jakimś wyznacznikiem ogólnego rozwoju społecznego i nie powinniśmy wprowadzać na nowo podziału, który miałby podzielić nas na współczesne odpowiedniki osób piśmiennych i niepiśmiennych. Na studia nie trzeba iść, a edukacja w Polsce jest obowiązkowa chyba tylko do osiemnastego roku życia, więc jeśli ktoś chce zrezygnować po przekroczeniu tej magicznej bariery pełnoletności, to droga wolna! Do tego momentu może jednak nie ograniczajmy dostępu do wiedzy i nie wprowadzajmy jakichś społecznych zatargów o treści: kto zasługuje na wiedzę, a kto nie. Nie o to chodzi i problem w głównej mierze leży w systemie nauczania oraz w podejściu do dzielenia się wiedzą. Nasz system, powiedzmy sobie szczerze, jest dość kiepsko dostosowany do młodych ludzi. Nie ukrywajmy, że jednak do tego osiemnastego roku życia jesteśmy istotami dość kruchymi psychicznie, a przynajmniej nie mamy takiej mentalnej odporności jak w latach późniejszych (nie mówię, że osoby dorosłe nie zapadają na problemy zdrowotne natury psychicznej, ale jednak życie uczy w pewnym stopniu jakieś odporności na pewne sekwencje zdarzeń i sytuacje), przez co niekiedy wiele uczniów zmaga się w trakcie swojej edukacji z licznymi problemami, których głównym ogniwem jest...właśnie szkoła. Albo niekiedy nawet i studia.
Ile stresu się najadłam przez ostatnie lata to moje, dzisiaj potrafię żartować w pewnym stopniu z mojej paniki przejawiającej się na różnych szczeblach edukacji i w trakcie rozlicznych sytuacji innego typu, jak np. przed zdawaniem egzaminu na prawo jazdy (albo w sumie..przed jakimkolwiek egzaminem). Nie zmienia to jednak faktu, że te sytuacje miały miejsce i odbiły się jakimś sposobem na moim charakterze i na mojej psychice. Niemniej jednak podejrzewam, że niektórzy takie i podobne okresy w swoim życiu przeżywali i przeżywają gorzej; osobiście znam dwie osoby, które w liceum zmagały się (albo nawet nadal się zmagają) z solidnymi problemami psychicznymi, których głównym powodem jest toksyczne i nieprzyjemne środowisko szkolne oraz wieczny bieg za ocenami i wyścig szczurów. Przepraszam bardzo, ale ideą szkoły chyba nie jest wpędzanie swoich podopiecznych do grobu czyż nie?
W nauce chodzi o zrozumienie, a nie kucie się na pamięć definicji. Wiecie dlaczego podczas chociażby egzaminu maturalnego z matematyki dostajemy karty wzorów? Bo nie chodzi o to, byśmy w pamięć wryli sobie te wszystkie ciągi znaków i liczb, my mamy rozumieć ich wykorzystanie w rzeczywistości. Rozumiem, że podczas egzaminu gimnazjalnego (czy teraz, jak to zowią, na zakończenie szkoły podstawowej) z matematyki takie karty wzorów może były zbyteczne pod kątem metodycznym, bo, nie oszukujmy się, tych wzorów jest naprawdę malutko na tym etapie, ale to nie zmienia faktu, że taki test wzmaga stres, zwłaszcza że w tak młodym wieku w sposób naturalny nie wystawiamy się na inne sytuacje w równym i większym stopniu stresogenne. Mogę podać przykład z własnego egzaminu gimnazjalnego, bowiem po oddaniu arkusza z matematyki zaczęłam rozmawiać z koleżanką, która w jednym zadaniu otwartym pomyliła wzór na pole z wzorem na objętość, bo bardzo się denerwowała. Co więcej, to była osoba naprawdę uzdolniona matematycznie i zamiary miała dobre, bo wiedziała, jakie obliczenia zastosować, zresztą w samym zadaniu zostało wyrażone polecenie o obliczenie objętości. Pogrążył ją jednak wzór. Kwintesencję całego pytania jednak w całości zrozumiała i, moim zdaniem, o jej umiejętnościach nie powinien przeważać ten marginalny błąd.
Mam wrażenie, że im wyżej się pnę po tej kuriozalnej drabinie polskiej edukacji, tym większy nacisk jest kładziony na kucie się każdego szczegółu, a nie próbę zrozumienia danego wydarzenia czy pojęcia. Szczególnie się to objawia w liceum, kiedy materiału jest dużo, a czasu mało, bo nieustannie ściga nas matura. Wielokrotnie spotkałam się ze stwierdzeniem, że na lekcjach rozszerzonej historii zagadnienia z zakresu historii XX wieku są traktowane po macoszemu, bo należy jak najszybciej sfinalizować program nauczania, gdyż już zza najbliższego rogu zerkają na nas nadchodzące egzaminy. Wtedy, cóż poradzić, nie skupiamy się na zawiłych perypetiach PRL-u, tylko przyswajamy umiejętności mechanicznego i automatycznego żonglowania wydarzeniami z tego okresu, udając, że mamy o nich jakiekolwiek pojęcie (jeśli bazujemy wyłącznie na wiedzy wyciągniętej ze szkoły, w przypadku osobistych zainteresowań to ta wiedza jest, oczywiście, obszerniejsza). To jest przerażające, że nasz system po prostu nie domaga i nie potrafi nam przekazać wiedzy w odpowiedni sposób. Kurczymy się pod napływem obowiązków, ledwo staramy się łączyć koniec z końcem, a z całej sytuacji nie wychodzimy wbrew pozorom obronną ręką, bo po trzech czy czterech latach nauki możemy stwierdzić wyłącznie tyle, że z niemałym wysiłkiem po prostu wykuliśmy się wiedzy z podręczników i repetytoriów, a teraz, po egzaminach majowych (czy też czerwcowych - jak w tym roku) możemy odetchnąć i z niecierpliwością czekać na wyniki. Procentowe zestawienie naszych rezultatów jednak w sposób bardzo nijaki obrazuje nasze umiejętności, bo ile tak naprawdę zrozumieliśmy z tego wszystkiego, a jaki ułamek tego stanowi bezmyślne powtarzanie, którego niekiedy uczy nas szkoła? Ba, czasem nawet korepetycje nie potrafią nam dostarczyć odpowiedniej wiedzy, bo w naszych umysłach została zakodowana niechęć do danego przedmiotu i po latach walki z nim nie tak łatwo jest odsunąć kucie, a przyswoić umiejętność chłonięcia wiedzy o świecie. Naszą motywacją nie powinny być zatem oceny, stypendia czy też zadowolenie bliskich wynikające z naszych sukcesów, a nasza własna chęć poznawania tajników otaczającej nas rzeczywistości.
Często dostawałam pytanie, jak się uczyć. Nie raz, nie dwa nie wiedziałam, jakiej odpowiedzi udzielić, bo nie miałam żadnej wypracowanej metody - po prostu to lubiłam, bo nie traktowałam przyswajania wiedzy jako przykrego obowiązku czy jakiejś krzywdzącej szkolnej powinności. Dla mnie wystarczająco ciekawe w większości były treści zawarte w podręcznikach, repetytoriach czy książkach, ale jeżeli Wy nie odnajdujecie przyjemności w takiej formie, to przecież Internet jest wręcz wypełniony treściami popularnonaukowymi mogącymi pomóc Wam zrozumieć pewne zagadnienia albo zachęcić do ich głębszego przyswojenia. Nie rozumiesz tematu z historii? Spróbuj znaleźć odpowiedni artykuł na Histmagu albo obejrzyj odcinek Historii Bez Cenzury (tak, zaraz mnie zjecie za to, że polecam twórczość sztabu HBC, wiem, że wiele osób patrzy z mocnym przymrużeniem oka na propagowane przez Wojtka treści, ja się na ten temat nie wypowiadam, bo sama przyznam się bez bicia, że nie znam większości opublikowanych materiałów i ich nie kontroluję, ale z własnych obserwacji mogę wysnuć, że tematy proponowane przez HBC są według wielu osób, nieinteresujących się tak żywo historią, przyswajalne, ciekawe i nieobciążające). A żeby nie wyjść na wszechwiedzącą i wywyższającą się autorkę, to sama podam przykład z własnego życia. Nie mam ani grama wyobraźni, kiedy temat schodzi na tematykę wojen, szczególnie gdy czytam ustępy opisujące bitwy (albo, co gorsza, sama bitwa jest tylko wymieniona, a nie został podany jej dokładny przebieg, który mógłby tak naprawdę zaintrygować czytelnika). Wtedy dość często sięgam po materiały Kings and Generals, które w bardzo obrazowy sposób pokazują i tłumaczą, co działo się na polu bitwy. Jeżeli możemy uprościć w jakiś sposób konkretne zagadnienia, by stały się one dla nas lepiej przyswajalne, to dlaczego by nie? Pamiętajmy, że musimy stopniowo podchodzić do danych dziedzin, nikt od urodzenia nie ma wiedzy absolutnej, nawet najwięksi profesorowie długo pracowali na własny dobytek naukowy - wpierw sami musieli wszakże w jakiś sposób poznać własną specjalizację i nauczyć się w niej poruszać. Nie ma zatem nic złego w lekkim odejściu od szkolnych prawideł i uskoku w bok do treści dla nas lepiej przystosowanych, nawet jeżeli są one serwowane w stylu jak najmniej akademickim i szkolnym. Chociażby ostatnio przyglądałam się dyskusji pod filmem mojej znajomej, która zdecydowała się nagrać krótki film o starożytnych filozofach. Opinie były bardzo podzielone, bo niektórzy pochwalali popularyzatorską działalność autorki, natomiast druga strona wydawała się być bardzo zgorszona faktem, że ktokolwiek próbuje wielką i wspaniałą filozofię sprowadzić do absolutnego minimum, by jej kwintesencja i treść były jak najbardziej zrozumiałe i proste dla...przypadkowego użytkownika Internetu, który być może nigdy nie słyszał o Heraklicie z Efezu. Ale teraz usłyszał i jeśli temat go zainteresuje dostatecznie, to może chociaż sprawdzi w wyszukiwarce, jaką dokładnie problematykę poruszał ten filozof. Nikt nie wymaga, by od razu zaglądać do Historii filozofii Tatarkiewicza, bo człowiek uczy się całe życie i naprawdę w ogólnym rozrachunku nie ma znaczenia, z jakich źródeł korzysta, dopóki są one prawidłowe merytorycznie.
Cały ten wyścig szczurów i nieustępliwa pogoń za nauką nie są skoncentrowane na tym, by człowiek zrozumiał prawidła świata go otaczającego, a po to, by...po prostu był jak najlepszy za wszelką cenę. Niby powtarzamy, że oceny tak naprawdę nie obrazują naszego poziomu wiedzy, ale niektórzy każdy otrzymany stopień analizują wręcz przesadnie, nierzadko nawet rodzice bardziej przejmują się naszymi wynikami w szkole niż my sami. Wydaje mi się, że potrafimy o siebie zadbać dostatecznie dobrze, by nie trzeba było trzymać nas na takim łańcuchu, który umożliwia innym kontrolę naszych postępów. W trzeciej klasie liceum miałam bardzo dziwną sytuację związaną z maturami próbnymi odbywającymi się w mojej szkole, nad którą dyskusje ciągnęły się przez jakiś czas i w tym okresie zdołałam usłyszeć, że jeżeli nauczyciele nie będą nam stawiać ocen z egzaminów próbnych, to my nie będziemy mieć motywacji. Ja wtedy, przyznam szczerze, zdębiałam, bo to jednoznacznie potwierdziło hipotezę, że takim systemem trzymającym uczniów w garści są właśnie stopnie. Dodatkowo z tego stwierdzenia wynikło, że ja i inni maturzyści ze szkoły zostaliśmy uznani za osoby nieodpowiedzialne i nieuczące się, jeżeli nad naszymi głowami nikt nie trzyma bicza gotowego do tego, by spaść na nasze karki. Bo, przyznajcie, oceny, a nie faktyczna wiedza, którą przyswajacie z przyjemnością, dźwignią Waszego wykształcenia, prawda? I w przededniu osiemnastych urodzin albo już chwilę po osiągnięciu pełnoletności nie zdajecie sobie sprawy z powagi egzaminu maturalnego, który ma największe znaczenie dla Waszych przyszłych studiów, czyż nie?
Niestety, tkwimy zamknięci w tym systemie. Nie wyrabiamy się z materiałem, przeto powstaje uciążliwy nacisk na szybkość i ilość, a nie jakość. Klasę maturalną pamiętam jak przez mgłę, a to dlatego, że zostałam zaatakowana ogromem zagadnień, które mieszały mi się w głowie. I nie miało znaczenia, czy była to matematyka, język polski czy historia - trzeba było nadgonić materiał, nadrobić braki i za wszelką cenę nauczyć się maturalnych schematów. Czy czerpałam z tego przyjemność? Absolutnie nie, bo w mojej głowie powstawało wiele niewiadomych i pytań, które musiałam stłumić w sobie i po prostu...zapamiętać zdanie po zdaniu, jak enigmatycznie i niezrozumiale by one nie brzmiały. A raz czy dwa wspierałam się małymi, niezbyt legalnymi, pomocami naukowymi podczas sprawdzianu czy kartkówki, co jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że ja absolutnie nic nie wyciągam z zadawanych zagadnień.
Istotą nauki jest zrozumienie, niestety w obecnych realiach coraz częściej odchodzimy od wzorowego, rozciągniętego w czasie systematycznego i stopniowego nauczania. Pamiętam, że gdy opuszczałam gimnazjum i stanęłam przed wyborem szkoły ponadgimnazjalnej, z ust jednej z moich nauczycielek dało się usłyszeć opinię, że 3 lata liceum to za mało, by w pełni przyswoić narzucony materiał (nie wiem, jak teraz wygląda podstawa programowa po reformie, ale czy maturzyści z podwójnego rocznika mogą dać mi znać za parę lat, jak tam idzie im nauka do egzaminu dojrzałości?). Moje zdanie w tej kwestii jest dość ograniczone, bo mogę się odnieść tylko do sposobów przeprowadzania programu z zakresu rozszerzonego polskiego, rozszerzonej historii i rozszerzonego angielskiego, materiały z przedmiotów ścisłych i sposób prowadzenia zajęć z nimi w roli głównej są mi nieznane. Niemniej jednak schematyczne, szybkie nauczanie na finiszu liceum bezlitośnie obdarło mnie z ciekawości i sprawiło, że bezmyślnie powtarzałam niepogłębione fakty, w szczególności te związane z literaturą wojenną i dziejami Polski i reszty świata po I wojnie światowej (nie było opcji, by nieco dłużej zatrzymać się przy tych tematach i je prawdziwie pojąć). To troszeczkę przypomina moją wiedzę z zakresu wojskowości, bo wiem, gdzie i kiedy wydarzyła się dana bitwa, ale nie wytłumaczę Wam, jaki był jej dokładny przebieg (ostatnio się na tym złapałam, gdy dobrałam się do publikacji na temat kontaktów Rzymu z Egiptem, gdzie autor, rysując konflikty republiki rzymskiej, wspomniał nieco szerzej o wojnach iliryjskich i musiałam je wygooglować, by nie pogubić się w wątkach).
Osobiście uważam, że dobrze jest podejmować się prób i sięgać po wiele rozmaitych pomocy naukowych, opracowań, źródeł i nie ograniczać się tylko do podanych przez program zagadnień. Oraz pytać dlaczego? Do dzisiaj pamiętam sytuację z mojego życia, kiedy w drodze do lekarza zamęczałam moją mamę rozmaitymi pytaniami o dość prozaiczne kwestie, które jednak fascynowały mnie w pewien sposób, gdy miałam 7 czy 8 lat; co więcej - każda udzielana przez moją rodzicielkę odpowiedź kończyła się kolejnym pytaniem z mojej strony (najczęściej po co? bądź dlaczego?). Nie przywołam konkretów tej dyskusji, ale wydaje mi się, że jednym z poruszonych tematów była budowa samolotu albo jego ogólne działanie? Tak wspominając takie i inne bardzo podobne momenty, uświadomiłam sobie, że z wiekiem jednak często brakuje nam tej dociekliwości, szczególnie w chwili, gdy wychodzimy z gimnazjum (czy też teraz - podstawówki) i wybieramy profil klasy. Niedługo potem żegnamy się z pewnymi przedmiotami, a na studiach to już w ogóle zwróceni jesteśmy tylko w jednym kierunku i z biegiem lat jeszcze bardziej się zawężamy, wybierając ledwo przejezdną dróżkę. Paradoksalnie można by powiedzieć, że największą wiedzę posiadamy na takich podstawowych, ogólnych etapach, gdy pierwszy raz ścieramy się z poszczególnymi dziedzinami i mimo iż poznajemy je w dość okrojony sposób, to możemy się poszczycić tym, że posiadamy wiedzę dotykającą wiele różnych, odbiegających od siebie płaszczyzn.
Jestem studentką, która nie lubi praktykować zasady 3Z. Tak, siedzę po nocach, przygotowując się do kolokwiów czy egzaminów, ale nie robię tego tylko po to, by zdać i zapomnieć. Naprawdę, może i narzekam na niektóre tematy, ale chwilę potem potrafię szukać po podręcznikach akademickich dla studentów prawa informacji o prawie lokacyjnym w średniowieczu, bo muszę skomponować solidne notatki na zbliżające się zaliczenie. Jeśli mogę - sięgam po naprawdę różne źródła, by zrozumieć, a nie tylko bezmyślnie się wykuć akapitu z książki wpisanej do sylabusa. To mi nic nie da.
To taka krótka refleksja przed zbliżającymi się maturami i nieubłaganie nadciągającą sesją. Pandemia trochę mnie rozkojarzyła i rozchwiała, więc tym bardziej zamierzam podejść do zbliżających się egzaminów na luzie i po swojemu (a przynajmniej się postaram, bo i tak wszystko wyjdzie w praniu). Trochę przyjmuję taktykę jak przed maturą z języka polskiego - nie skupiałam się na lekturach ogwiazdkowanych, za to przeczytałam kilka dzieł Moliera i Śnieg Przybyszewskiego. Czy to mi się przydało? Bynajmniej, bo myślałam, że zabłysnę na egzaminie ustnym, a dostałam temat związany z Ferdydurke, więc musiałam tłuc przez kilka minut o pupie, łydkach i gębie, które wryły mi się w pamięć jak mało co, a ich definicje również recytowałam niemal mechanicznie. Bo to przecież gwiazdka, a więc najważniejsza z najważniejszych polonistycznych relikwii w szkole średniej. Ale przynajmniej przed maturami robiłam coś, co sprawiało mi przyjemność, a w dodatku... uczyłam się. Swoimi metodami, ale uczyłam się. I więcej pamiętam z takiego Molierowskiego Mizantropa, aniżeli z Mickiewiczowskiego Pana Tadeusza, którego powtarzałam do bólu wyłącznie z powodu strachu przed błędem kardynalnym.
Pamiętajcie, dzięki nauce macie rozwijać siebie, swój charakter oraz zainteresowania, a nie wpasowywać się w schematy i jakieś chore programy narzucane przez wyższe instancje. Ja się na ten moment żegnam, a uczniom, maturzystom i studentom życzę przede wszystkim przyjemności i uciechy ze zdobywania wiedzy. No, i do następnego, bo chyba wreszcie zaczynam pracować nad jakąś regularnością.
plis wróć do blogowania
OdpowiedzUsuń