Posty

Warszawski pajączek

      Od 5 lipca biorę udział w praktykach studenckich na terenie Warszawy. Lokalizacja zajęć wymusiła na mnie pięciotygodniowy wyjazd do stolicy, a w rezultacie - musiałam ponieść dodatkowe koszty związane z zakwaterowaniem w akademiku i w ogóle zapewnieniem sobie minimalnej wygody w tym miejscu, poskutkowało to rozłąką z rodziną i chłopakiem, z czym raz radzę sobie lepiej, raz gorzej, a wisienką na torcie stało się codzienne zmęczenie uderzające we mnie po godzinach pracy na stanowisku archeologicznym. Wyśmienicie.      Nie mam co narzekać na atmosferę i moje samopoczucie w czasie pracy - w końcu widuję się z osobami, które ostatni raz widziałam w zeszłym roku, tuż przez ogłoszeniem lockdownu i zamknięciem uczelni. Poznałam również innych studentów - zarówno tych z nieco dłuższym  ode mnie stażem, ale także pierwszorocznych, którym, mam nadzieję, mogłam służyć radą, jeśli chodzi o wszelkie sprawy związane ze studenckimi realiami. Razem z nimi, mimo p...

Zakuwanie a zrozumienie, czyli o tym, jak nieosiągalna jest prawidłowa, przyjemna nauka

    Byłam kujonem (w kontekście lubienia nauki i otrzymywania dobrych ocen, a nie kucia się na siłę) . Czy jestem nadal - ciężko mi stwierdzić, ale ilekroć zerkam wstecz i sumuję opinie wówczas krążące wokół mnie, to na piedestale w mig objawiają się dwa stwierdzenia: kujon i inteligentna, w zależności czy chciało się być bardziej dosadnym i uszczypliwym, czy miłym wobec mojej osoby.     Nauka była dla mnie przyjemnością i nieważne, czy rozpisywałam skomplikowane reakcje chemiczne (chociaż...czy na poziomie gimnazjalnym można mówić o zawiłych zadaniach z chemii?), czy pisałam horrendalnie długie i zmyślne wypracowania na język polski. W poznawaniu nowych definicji, pojęć, zasad czy słów znajdowałam uciechę, a ostatnimi czasy nawet pomyślałam, że, kurczę, chętnie rozwiązałabym znowu maturę na poziomie podstawowym z matematyki (mówcie, co chcecie, narzekajcie na jej poziom trudności i wszelkie mącące zawiłości, ile wlezie, ale ja, osoba po profilu humanistycznym, przyz...

Za dużo piszę

Obraz
    Paradoksalnie - za dużo piszę, mimo iż częstotliwość publikowania postów na to nie wskazuje.     Jeśli spojrzycie na moje konwersacje ze znajomymi czy chociażby korespondencje mailowe (te z wykładowcami są cudowne, zwłaszcza gdy dostajesz jednozdaniową zwrotną odpowiedź), to spostrzeżecie bez najmniejszego trudu, że komunikat wysyłany przeze mnie jest do bólu przesycony treścią (a czy potrzebną to już osobny temat do dyskusji). Czasami nawet przesadnie tłumaczę pewne kwestie, co może czasami wyglądać tak, że uważam swojego rozmówce za idiotę nieogarniającego najprostszych i najbardziej podstawowych zagadnień. Nic bardziej mylnego, po prostu lubię być konkretna, a ponadto sama nie znoszę, gdy ktoś myśli, że pewne nawet prozaiczne i z pozoru fundamentalne sprawy są powszechnie znane i nikomu nie zdarza się o nich zapominać. Osobiście lubię to nazywać tłumaczeniem od podstaw, a parę razy udało mi się usłyszeć, że byłabym dobrą korepetytorką (ekhem, jeśli jesteście z...

Chorobliwe ambicje

 Dzisiaj dość dosłownie (co u mnie rzadko się zdarza) . Czy kiedykolwiek wpadliście w stan, w którym dążyliście do celu, kompletnie nie oglądając się za siebie i nie zważając na konsekwencje płynące z takich działań? Gdy Wasze ambicje były aż tak duże, że ignorowaliście cały boży świat i wszystko wokół? Gdy zapomnieliście o własnym zdrowiu i równie często ignorowaliście pamięć o Waszej rodzinie i Waszych przyjaciołach? (albo zapomnieliście o swojej działalności blogerskiej, do której przystąpiliście z ogromną radością?) Ja przez ostatni tydzień żyłam właśnie w takiej napompowanej ambicjami bańce. Byłam tylko ja, notatki, książki oraz sesja, nic więcej. To samo zjawisko miało miejsce też lekko ponad rok temu, gdy w stresie przygotowywawałam się do Olimpiady Historycznej. Nadal pamiętam tę sylwestrową noc, kiedy po północy zadzwoniły do mnie przyjaciółki, a ja chciałam jak najszybciej zakończyć rozpoczętą rozmowę i wrócić do, oczywiśćie, książek. Najlepsze jest to, że w pewnym...

Umarł król, niech żyje król!

Ten blog miał zacząć funkcjonować, gdy nie skończyłam jeszcze 18. lat. Gdy w mojej świadomości dopiero odradzała się miłość do historii i poezji; gdy korzystałam z zamiłowaniem z oferty biblioteki wojewódzkiej i z polecenia przyjaciółki wypożyczyłam tomik haiku (uwaga dla osób, które mnie znają: było to jeszcze przed nawrotem mojej egiptomanii). Rzeczony tomik może i nie rozbudził mocno mojej wyobraźni, nie wzbogacił mnie literacko, ale podsunął mi inspirację, która manifestuje się teraz w nazwie bloga. Tak jakoś wyszło, jako dziewiętnastolatka nie odpowiadam za to, co jako siedemnastolatka miałam w głowie. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że po prostu chciałam ukazać swoją wyższość językową i poetycką, ale dzisiaj patrzę na tę wizję z dużym grymasem wypisanym na twarzy i myślę: "cholera, ale byłam debilką".  Tytuł tego posta nie jest jednoznaczny, w historii zapisał się jako swego rodzaj komunikat stosowany, gdy niedługo po zgonie władcy we wręcz ekspresowym tempie ...